Polska i Węgry – dwie drogi czy (może kiedyś) jedna droga bratanków? Opinia Tadeusza Kensego
W Polsce bawił z krótką wizytą Viktor Orbán. Czy PiS bierze przykład z FIDESZ-u? Najciekawsze pytanie musi brzmieć tak: Czy polski PiS zdoła powtórzyć sukces węgierskiego FIDESZ-u?
Viktor Orban i Mateusz Morawiecki w Warszawie. Fot. KPRM
Odpowiedź przyniesie nie tak odległa przyszłość. I nie będzie w niej tylko zaspokojenia ciekawości politologów i wszystkich innych tym zainteresowanych. W moim odczuciu - zadecyduje się nie tylko to, czy PiS zdoła utrzymać władzę na okres następnej kadencji, ale także, czy prócz trzymania władzy, będzie jeszcze w stanie wreszcie zacząć naprawdę rządzić.
Bo na razie przecież nie rządzi. Tylko trzyma władzę.
Jak można rządzić państwem, którego obywatele, pomijając już tych nastawionych niechętnie czy nawet wrogo, na razie wciąż jeszcze testują, czy aktualnej władzy można zaufać?
Jak mają rządzić swoimi resortami ministrowie, jeśli w skrytości ducha, pomijając już tych, których nieustannie trzeba demaskować i usuwać, ogromna część kreatorów praktyki funkcjonowania tych resortów jest przeciwna poczynaniom swoich szefów? Wystarczy mieć uszy, by słyszeć, co mówią nauczyciele, także akademiccy; jak bardzo nie szanują kierowników resortów policjanci; co naprawdę myślą żołnierze lub urzędnicy sfery samorządowej.
Co wreszcie może sam premier, który nawet najbliższych merytorycznych współpracowników dostaje od partii, a żeby zrobić cokolwiek inaczej niż robiono dotychczas, musi łasić się nie tylko do wszechwładnego szefa partii, ale nawet do kolektywu większości parlamentarzystów, z których mało który ma jakiekolwiek pojęcie o procesach legislacyjnych, ograniczając swój wysiłek do przeczytania sms-ów z treścią aktualnych wytycznych, przekazów i rozkazów.
Jesteśmy już jakby o krok od tego, żeby zrealizowała się „doktryna Macierewicza” sformułowana jeszcze w latach 1982-1983, według której państwo, nawet demokracja parlamentarna, może obywać się w ogóle bez Sejmu, byleby tylko trwał i miał się dobrze sojusz rządzącej partii gwarantowany brakiem sprzeciwu wojska, Kościoła oraz egzekutywy „rozsądnych” związków zawodowych.
I na tym nie koniec. Ustrój naszego państwa jest tak skonstruowany, by żaden z naczelnych organów władzy nie miał większej szansy na rządzenie. Wszystko, co najważniejsze, miało jakoś prawie samo iść do przodu, co najwyżej podążać i nadążać za dobrymi praktykami tych, którzy od nas samych wszystko zawsze wiedzą lepiej, głównie z tego powodu, że przecież zawsze wiedzieli.
A przecież trzymający władzę PiS nie tylko nie ma konstytucyjnej większości zdolnej - jak osiem lat temu FIDESZ - zmienić ustawę zasadniczą i w ogóle cały system polityczny, ale wciąż nie ma na kształt takiej zmiany jednoznacznego i konkretnego pojęcia, pomysłu.
Tak mniej więcej jest, i tak być może. Tyle tylko, że niezbyt długo.
Polska wielopartyjność parlamentarna jest swego rodzaju fikcją, czasem wydmuszką. A to dlatego, że „grzechem pierworodnym” jest pozorność obowiązującego modelu „społeczeństwa obywatelskiego”. Nic nie jest naturalne, poza jednym niezbitym faktem - mamy państwo, przy okazji więc również naród. A to państwo tworzy społeczeństwo obywatelskie, a nie odwrotnie!
Czym wypełnić ten brak? Kto może mówić głosem obywateli, jeśli coraz bardziej zdziera się już płyta, że to ich głosem mówią politycy?
Można tworzyć miraż funkcjonowania struktur „dialogu społecznego” i wskazywać nań, jako na realnie spełniające się ciało społeczeństwa obywatelskiego. Tyle tylko, że społeczeństwo obywatelskie (lepiej mówić o społeczeństwie cywilnym, bo wtedy wiadomo, co ma się na myśli) mogą tworzyć tylko ci, którzy są na tyle niezależni od władzy (rządu), ze mogą samodzielnie i bez jego nieustannej dobrej woli funkcjonować. Jakim więc elementem społeczeństwa obywatelskiego/cywilnego mogą być związki zawodowe, które już dziś trwają prawie wyłącznie w przedsiębiorstwach państwowych lub co najmniej od państwa zależnych?
Taki to możemy mieć „dialog społeczny", taką procedurę dostajemy, ewentualnie, z łaski klasy politycznej. Na miarę tego, takim właśnie jesteśmy „społeczeństwem obywatelskim”. Wiedziały o tym jakimś cudem (może ktoś je ostrzegł?) matki protestujące/protestujących w Sejmie, gdy zaraz na początku konfliktu nie dały się wyciągnąć do położonego na uboczu Centrum Dialogu Społecznego.
W jaki więc sposób jakoś jednak u nas się trzyma układ społeczny, a przynajmniej wygląda tak, jak by się trzymał?
Póki co, to partia, teraz PiS, zastępuje społeczeństwo cywilne/obywatelskie, a Kościół to wszystko, ten stan intensywnej partyjnej ideokracji stabilizuje i - czy się to komuś podoba, czy nie - wciąż nobilituje. Tak w ogóle, to nie ma nawet większego znaczenia jaka to partia: PiS, PO czy choćby SLD. Zmiana może nastąpić na skutek wewnętrznej niespójności, frakcji, konfliktów wewnątrz partii władzy - wtedy zastępuje ją inna. Mówiąc inaczej: polskie partie trzymające władzę mogą przegrywać tylko z samymi sobą. Demokratyczne wybory są tylko narzędziem takiej zmiany. Pewnego rodzaju „tajemnicą", wspólną dla obu partii władzy, tak samo PiS jak i PO jest chyba to, że „na Zachodzie jest jednak inaczej”. Tam w wielu państwach od dawna funkcjonują już, nawet świetnie, społeczeństwa obywatelskie/cywilne. Taki model nie jest żadną tam utopią, to realne, pragmatyczne rozwiązanie funkcjonujące dziś w większości państw kręgu cywilizacji europejskiej (więc także w obydwu Amerykach, w Australii i Nowej Zelandii, pewnie też w Korei Południowej, a może nawet w Japonii). Z państw post-komunistycznych taki model realizują Bałtowie, kto wie, czy już nie Czesi, a poważnie aspirują (przynajmniej teoretycznie w modelu ustrojowym, bo rzeczywiście praktyka sprawowania władzy jest wyraźnie autokratyczna i „uznaniowa") Węgrzy. A u nas albo się z tego, po latach nieszczęść, wojny, komunistycznego „społeczeństwa socjalistycznego” i dziwacznej ustawki „okrągłego stołu", niczego nie rozumie, albo przynajmniej udaje, że nie rozumie. W imię utrzymania tej tajemnicy „za zębami” PO wciąż przekonywała, jacy to już jesteśmy „normalnie” europejscy, zaś teraz PiS stara się tamtą europejską „normalność” wręcz zohydzić, sugerując, że jakaś mityczna, głęboko odnowa całej Europy mogłaby się narodzić (znów) tylko z naszej, polskiej krwi. oby nigdy nie dosłownie.
Teraz PiS, który wcale nie jest w dużo lepszej sytuacji, niż kilka lat temu PO, będzie próbował ten paradygmat przełamać. Mistrzem i nauczycielem może być tylko Viktor Orban, tym bardziej, ze jest dyskretny, cierpliwy, nie „sadzi się” przed polskim koleżeństwem, a nawet wciąż gotowy jest powtarzać (nieźle ukrywając narastającą potrzebę ironii), że to on uczy się od Polski i Polaków. Obydwie partie władzy pobudza to, że nawet uprawiany przez nie wyraźnie decyzjonizm trafia na podatny grunt buntu przeciwko technokratycznej polityce wyzutej z polityczności, preferowanej nieomal oficjalnie przez poprzedników i promowanej jako dbałość o to, by nie zabrakła w kranach ciepłej wody. To szansa i „mocna strona", z którymi opozycja musi się liczyć, a wszyscy tzw. „myślący” powinni potrafić wyciągać wnioski na przyszłość.
Tyle tylko, że Polska nie może pójść regularnie drogą Węgier, bo gdyby nawet PiS zyskał upragnioną konstytucyjną większość, to na drodze stać będzie nieoczekiwanie potężny sojusznik - Kościół. Orban ukształtował swój model społeczeństwa cywilnego nie tylko dzięki temu, że gdy FIDESZ był jeszcze w opozycji, to zdołał „założyć” być może aż (na niedużych Węgrzech) 15.000 „swoich” społecznych stowarzyszeń, ale także i przez to, że „włączył” do para-parlamentarnej struktury reprezentującej społeczeństwo przedstawicieli wszystkich legalnie działających Kościołów, wcześniej zmieniając ich status na społeczne stowarzyszenia.
Tego PiS nie tylko nie zrobi, nawet nie spróbuje. A nie tyle jest sztuką „obrać kierunek", co nieomal wszystko co z niego wynika jeszcze zrealizować. Zdobycie i utrzymanie władzy w dzisiejszych czasach to zbyt mało.
Równocześnie coraz większym problemem może stać się stan zewnętrznych relacji państwa (co chyba nie bardzo grozi już Węgrom), a nawet zaostrzenie reguł polityki międzynarodowej, w czym Polska nie bierze już żadnego udziału (a Węgry do takiej roli nawet nie aspirują, choć niedługo to i owo samo może im „spaść z nieba"). Nie wiadomo, jak głęboko można grać hasłem antyemigranckiej polityki jako obroną rzekomego zagrożenia, jeśli to (w przeciwieństwie do Węgier) nie wydaje się jednak być czymś szczególnie realnym.
Partia też coraz gorzej sprawuje się w zastępowaniu społeczeństwa obywatelskiego, przede wszystkim z powodu tak samo nikłej liczebności kadrowej, co i mizernej konduity tychże kadr. Widać to wyraźnie nie tylko w funkcjonowaniu parlamentu, ale i po zaprezentowaniu (po raz pierwszy dość wcześnie) kandydatów na prezydentów dużych miast. Nie dajmy się jednak zwariować - PiS wcale nie musi w największych miastach wygrać! Liczyć się będzie statystyczna „pula” - tak samo dobre będą nowe „stołki” do zaoferowania w małych gminach! Jeśli będzie co rozdawać, to i partia się wzmocni, powiększy. Może aż tak, że to przyczyni się jednak do sukcesu w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Kampania wyborcza w dużych miastach nie musiałaby więc mieć na celu zwycięstwa, jeśli tylko w jej trakcie można będzie uruchomić prawdziwą ofensywę ideologiczną, propagandowo działającą na wyobraźnię ... ludu pracującego mniejszych miast i wsi. Wtedy efekt i tak wart byłby nakładów.
Po wygraniu, głównie statystyki, podwójnych wyborów PiS już na pewno długo nie miałby - jak węgierski FIDESZ - z kim przegrać. Wtedy mógłby spokojnie zająć się wreszcie rządzeniem, bez łamania sobie głowy prawdziwą zmianą ustroju, bo prawdziwa zmiana ustroju musi polegać nie na nowym ułożeniu siły władzy między różnymi naczelnymi organami państwa, ale na udzieleniu społeczeństwu wewnętrznej suwerenności wobec wszechwładzy klasy politycznej.
Ale droga do takiego „sukcesu” wcale nie będzie łatwa...
Tadeusz Kensy, działacz społeczny gospodarczy i związkowy. Od 1977 roku działacz Studenckiego Komitetu Solidarności, współpracownik Komitetu Samoobrony Chłopskiej Ziemi Rzeszowskiej. Od września 1980 roku zaanagażowany w Solidarności, w 1981 roku członek Komisji Krajowej NSZZ Solidarność. Współtwórca Solidarność Wiejskiej (później Solidarności Rolników Indywidualnych). W stanie wojennym internowany, w 1983 roku zwolniony z pracy. W latach 80-tych robotnik i brygadzista w prywatnych warsztatach i firmach. Po roku 1990 menedżer w firmach prywatnych i instytucjach otoczenia biznesu. Propagator odpowiedzialnego biznesu i ekonomii społecznej