Mierniki na rozdrożu - felieton Andrzeja Cwynara
Na blogu Value Comes First mój dawny promotor – Pan Profesor Andrzej Herman – pisze o tym, że kryzysy skłaniają m.in. do rewizji stosowanych mierników ekonomicznych. To trafna i potrzebna obserwacja.
Profesor Andrzej Cwynar, dyrektor Instytutu Badań i Analiz Finansowych
Przykład Islandii, która bezpośrednio przed pogrążeniem się w kryzysowej otchłani królowała w rankingach wskaźnika rozwoju społecznego (HDI), nie pozostawia wątpliwości co do tego, że zawartość informacyjna mierników makroekonomicznych pozostawia wiele do życzenia. Podobnie jest na poziomie mikro. Interesujące jest zwłaszcza pytanie o to, w jakiej kondycji z obecnego kryzysu wyjdzie koncepcja przyjmująca za najważniejszy miernik biznesowego powodzenia wartość przedsiębiorstwa. Z jednej strony trudno kategorycznie odrzucić tezę, zgodnie z którą doprowadziła ona – ze wszystkimi tego skutkami – do traktowania firm jak „urządzeń finansowych”. Koncepcję tę obwinia się o zachwianie proporcji: zbytnie przesunięcie aktywności firm z rynków dóbr i usług na rynki finansowe. W niepewnych czasach, w których w cenie są konkrety, nieco rozmyte zmienne ekonomiczne – takie jak bazująca przecież na oczekiwaniach wartość przedsiębiorstwa – tracą, nomen omen, na wartości. Odwołanie się do oczekiwań jest tu kluczowe.
Pomijając wszystkie inne przyczyny obecnego kryzysu, wiadomo przecież, że jest to kryzys – jak prawie zawsze – wywołany nadmiernymi, nieuzasadnionymi oczekiwaniami, bezpodstawną wiarą w nieustające wzrosty cenowe. Kryzys, który zaczął się od „bańki” oznaczającej istotne przewartościowanie. No właśnie – przewartościowanie. Jeśli wartość nie tylko pojedynczych przedsiębiorstw, ale całych branż i rynków może się tak bardzo odrywać od ich fundamentalnych sytuacji, to pytanie o kondycję koncepcji zakładającej, że wartość to najlepszy możliwy miernik, wielu osobom wyda się uzasadnione.
Jednak z drugiej strony trudno o dobrą alternatywę. Relatywnie odporne na różnego rodzaju szoki okazują się być księgowe zyski.
Trudno się temu dziwić, w końcu mamy tu do czynienia z miernikami wystandaryzowanymi i poddawanymi regularnej ocenie przez audytora (brakuje tego w przypadku szacowania wartości i bezpośrednio związanych z nią mierników biznesowych dokonań). Nie uniemożliwia to oczywiście „majstrowania” przy nich i wprowadzania w ten sposób w błąd otoczenia poprzez wysyłane za ich pomocą sygnały, o czym świadczą korporacyjne katastrofy z początku tego wieku. Enron i podobne przypadki doprowadziły jednak – niestety – do klasycznego wylania dziecka z kąpielą: dziś mało kto odważy się sięgnąć po mierniki wychodzące poza obrys stworzony przez obowiązujące zasady księgowe, nawet jeśli prowadziłoby to do lepszych właściwości motywacyjnych i informacyjnych mierników. Większość zostaje przy księgowych zyskach, co nie znaczy przecież, że są one optymalnym wyborem w dziedzinie pomiaru wyników w przedsiębiorstwach. Pozostawanie przy nich przypomina trochę małżeństwo, w którym jedna ze stron - choć wie o niedobrych skłonnościach drugiej – dla świętego spokoju i utrzymania „małej stabilizacji” godzi się na nie.
Ostatecznie jednak – jak słusznie zauważa Profesor Herman – nie o mierniki chodzi tu przede wszystkim. Rzecz dotyczy raczej tego, jak ich używamy. Czy nie pozwalamy na to, żeby zautomatyzowanie pomiaru zwolniło nas z myślenia? Czy siłą napędową naszych wyborów i interpretacji nie jest po prostu czyjś interes i czy nie skrywają one oportunizmu? Czy nie są napędzane w zbyt dużym stopniu chwilowym optymizmem / pesymizmem? Wątek behawioralny jest tu kluczowy. W końcu – jak pisze Profesor Herman – mierniki są z natury rzeczy neutralne.
Profesor Andrzej Cwynar
Autor jest dyrektorem Instytutu Badań i Analiz Finansowych Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie
Czytaj też: Utrata wiarygodności mierników, czy ich interpretatorów? - opinia prof. Andrzeja Hermana