Plan Morawieckiego – zadanie krańcowo trudne. Opinia Tadeusza Kensego
O co chodzi, a co powinno chodzić w programie ogłaszanym przez wicepremiera i ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego?
Mateusz Morawiecki w Rzeszowie, podczas spotkania w Urzędzie Marszałkowskim. Fot. Michał Mielniczuk
Założyłem, że jeszcze czas, by zapoznać się szczegółowo z treścią wystąpień wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Z tego co dotąd wpadło mi do ucha mam wrażenie, że to raczej dopiero taka polityczna rozgrzewka, która bardziejej ma na celu wzmocnienie pozycji/sprawdzenie nowego członka i rządowego wysokiego funkcjonariusza PiS (do tego jeszcze kolejnego uciekiniera raczej z otoczenia PO i z zagranicznej korporacji bankowej) w oczach samego prezesa Jarosława Kaczyńskiego, zaciekawienie niezbędnych sojuszników z jego otoczenia, a także przekonanie do siebie doradców prezydenta i premiera oraz rozejrzenie się za ewentualnymi krajowymi i zagranicznymi sojusznikami, niż odpowiedzialna, wiarygodna prezentacja konkretnego zarysu programu gospodarczego.
Nietrudno bowiem zauważyć, że deklaracje powtarzają stare hasła i obietnice, których nie udało się dotąd zrealizować w sposób satysfakcjonujący niejednemu wizjonerowi (że powtórzę za gospodarkaPodkarpacka.pl): „wsparcie rozwoju firm, ich produktywności i ekspansji zagranicznej oraz równomierny rozwój całego kraju, odbiurokratyzowanie gospodarki, więcej inwestycji i wyższe nakłady na innowacje czy też lepszą niż w tej chwili współpracę nauki i biznesu”.
Tym, co może być decydujące o sukcesie, a co trzeba zbudować chyba prawie od podstaw, to szybkie podwyższenie stopnia biegłości finansowej naszego państwa, czyli umiejętności właściwego przekierowania strumienia środków od podatników czy pożyczania ich/pozyskiwania w ogóle od inwestorów. To warunkowane jest z kolei przez dwie kategorie czynników (i to o nie musi teraz Morawiecki zabiegać): rzeczywiste zmobilizowanie przedsiębiorstw/przedsiębiorców i zwykłych obywateli oraz umiejętność odpowiedniego zrównoważenia różnych sektorów gospodarki po to, żeby w maksymalnym stopniu wykorzystać ich potencjał. Do tego akurat niezbędna jest wysoka jakość struktury biurokratycznej: zarówno państwowej, quasi-państwowej i tej w sektorze prywatnym. Wicepremier zdaje sobie sprawę, szczególnie, ze słabości tej drugiej grupy (liczy, że ze struktura państwową poradzi sobie poprzez instrumenty administracyjne ministra), czyli właśnie tych licznych agencji i funduszy. Nie ma wyjścia, musi je skonsolidować, by nimi sterować ręcznie, choć - jak zauważa dr Krzysztof Kaszuba - ryzyko jest wysokie. Szkoda, że musi współpracować z niektórymi politycznymi wiceministrami, za których nikt poważny nie da złamanego grosza.
Zadanie, które go czeka jest więc krańcowo trudne. Może liczyć przynajmniej do pewnego czasu na ślepe poparcie większości parlamentarnej (i to bardziej niż na poparcie... całego rządu), tyle, że jakość tej większości jest coraz silniej kontestowana i w kraju, i poza nim. Aparat fiskalny jest jaki jest, dług narodowy wysoki i „wrażliwy” ( szczególnie w części zagranicznej, stąd retoryczne zapowiedzi jego „unarodowienia”, w czym obecny może być nawet pewien element „ostrzegawczy” kierowany pod adresem zagranicznych inwestorów i innych obcych wierzycieli ), bank centralny „nie nasz”, choć przecież kierowany rozsądnie i odpowiedzialnie, więc mógłby być najpewniejszym sojusznikiem. Gdyby chciał.
Na razie, co zrozumiałe, wicepremier Morawiecki przyjmuje stosowne oblicze Sfinksa. Ma jeszcze sporo czasu, poznamy jego prawdziwą twarz po pierwszych owocach. Powinien taką szansę otrzymać; zresztą, ma ją realnie i nikt łaski nie robi. Do tego jeszcze, przecież ponoć nawet cuda się zdarzają. Tyle tylko, że jeśli już, to stadami nie chodzą ( i tu jest presja czasu), a lista oczekiwań, zarówno materialnych jak i politycznych będzie się wydłużała.
Wydaje mi się, że w wygłaszanych w Rzeszowie entuzjastycznych nawiązaniach do COP-u, rasowy finansista powinien być nieco ostrożniejszy. Szczególnie gdyby pamiętał, że pod koniec lat 30. nawet Wojska Polskiego nie było stać na kupowanie uzbrojenia w polskich fabrykach. Wszystko z powodu wcześniejszego, gigantycznego wysiłku inwestycyjnego i - w jego skutkach - powstania równie ogromnego zadłużenia państwa. Patrząc na to historycznie (a wicepremier Morawiecki jest też, z pierwszego swego wykształcenia, magistrem historii) i z właściwą dozą humanistycznego pesymizmu: COP ogromnie przydał się, przede wszystkim, niemieckim okupantom i sowieckim „wyzwolicielom”, potem też władzy komunistycznej, która zresztą nagrodziła dość „uczciwie” Eugeniusza Kwiatkowskiego.
Czy jest teraz możliwe i realne to przyśpieszenie rozwoju (to znaczy inwestycji) z równoczesnym regresem poziomu zadłużenia i zamianą ich struktur - to biorąc pod uwagę całość sytuacji i relacji (w Unii Europejskiej, Europie Wschodniej, czy szerzej na świecie) - raczej wątpliwe, nawet gdyby przewidywać ewentualne poważne zawirowania na azjatyckich rynkach finansowych. Równocześnie przez co najmniej kilka lat nie będzie „gorzej” i w tym szansa na zaowocowanie dłuższej strategii, gdyby była realizowana konsekwentnie.
Warto jednak pamiętać, że prawicowy entuzjazm, jeśli fałszywy, w niczym nie jest lepszy od lewicowego, bo tak samo zawodzi nadzieje. I że szanse oraz warianty osobistej kariery Mateusza Morawieckiego, zawsze będą większe niż szanse polskiej gospodarki.
Zbyt mało mówi się (bo obowiązuje wszechwładna poprawność polityczna, także na tzw. prawicy) o tym, że polska sytuacja jest nieporównywalna z np. brytyjską z przełomu lat 70. i 80. ub. wieku (czyli czasów, gdy Wielka Brytania była w kryzysie gospodarczym), gdy mimo błędów przyjmowano premier Margaret Thatcher jak osobę opatrznościową, polityka z niezwykłym instynktem występującego w imieniu narodu i bez potrzeby używania abstrakcyjnych argumentów, także dlatego, że jesteśmy, niestety, społeczeństwem zupełnie innym od tamtego, jak byśmy nie próbowali rzeczywistości zakląć. Nie jesteśmy bowiem - jak Brytyjczycy - społeczeństwem cywilnym, dobrowolnie się stowarzyszającym i budującym wspólnoty interesów, których nikt nie ma prawa ani kontrolować, ani delegalizować. Jesteśmy wciąż tzw. „społeczeństwem obywatelskim”; dziwacznym, postkomunistycznym, niepolitycznym tworem, skłóconym, zatomizowanym, nie mającym do siebie wzajemnego zaufania i przez to nie generującym wzrostu społecznego kapitału ani - głównie z tego powodu - zdolnym do szeroko rozumianej innowacyjności, nie tylko w zakresie technicznym i technologicznym, ale i społecznym. Przede wszystkim zaś, jesteśmy niestety społeczeństwem wewnętrznie niesuwerennym wobec marnej, nie cieszącej się żadnym szacunkiem, za to - ustrojowo i systemowo wszechwładnej klasy politycznej. A od dawna przecież wiadomo, że jedyny zadowolony niewolnik, to tylko wciąż i natychmiast syty niewolnik.
Oby...
Tadeusz Kensy, działacz społeczny, gospodarczy i związkowy, w przeszłości menedżer w firmach prywatnych i instytucjach. Ekspert i doradca gospodarczy