Wojciech Blecharczyk o sytuacji Sanoka
SANOK. W obliczu nieustannych ataków na moją osobę, czuję się w obowiązku zabrać głos i ustosunkować się do permanentnie stawianych mi zarzutów.
Wojciech Blecharczyk, fot. Archiwum
Żegnałem się z funkcją gospodarza miasta w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, z przeświadczeniem, że zmienił się Sanok w ciągu ostatnich dwunastu lat, ale też świadom, że nie wszystko się udało. Utwierdzały mnie w tym opinie wielu mieszkańców, gości odwiedzających nasze miasto, a także słowa mego następcy, który przy pożegnaniu dziękował mi za dwunastoletnią służbę na rzecz Sanoka, podkreślając moje duże zasługi, które – jak się wyraził – są niekwestionowane. To wszystko było jednak jak sen, bowiem każdy następny dzień przynosił doniesienia, z których wynikało, że statek m/s Sanok, nieudolnie sterowany, tonie, że ci, którzy nim płyną, są w poważnym niebezpieczeństwie, że podjęta akcja ratunkowa będzie niezwykle trudna i wymagać będzie ogromnego poświęcenia, a może i ofiar. Przeraziło mnie to. Zacząłem się zastanawiać czy kapitan z tak dużym stażem może nie zdawać sobie sprawy z dramatyzmu sytuacji, do jakiej doprowadził prowadząc swój statek?
Tragiczny, nierealistyczny budżet, wyimaginowana specjalna strefa ekonomiczna, spółki miejskie bez jakiegokolwiek nadzoru, nietrafione inwestycje, przerwana – na szczęście – strategia „wszystko na sprzedaż”, totalne rozpasanie w postaci przerostów zatrudnienia w urzędzie i w jednostkach mu podległych, podejrzany udział w spółkach, takich jak: „Galeria Sanok” i „Park Wodny”. Taki obraz królewskiego miasta Sanoka nowa władza ukazuje jego mieszkańcom i całej Polsce. Taki jest krajobraz po bitwie, jaki zastała po swoich poprzednikach.
To obraz fałszywy, nie wiem dla jakich potrzeb malowany. Czy dla podkreślenia swego bohaterstwa, by na koniec kadencji zameldować: wyprowadziliśmy m/s Sanok na spokojne wody? A może dla asekuracji, gdy ktoś będzie próbował rozliczać obecną władzę za jej dokonania? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że w obrazie, który jest obecnie malowany, więcej jest science fiction, niż realizmu.
W toku kampanii wyborczej nigdy nie mówiłem, że Sanok jest miastem mlekiem i miodem płynącym. Chcąc czegoś dokonać, zawsze było ciężko koniec z końcem związać, przy czym ostatnie dwa lata były szczególnie trudne. Dotyczyło to głównie nieuzyskiwania planowanych dochodów w takich pozycjach jak: sprzedaż mienia i podatki. Odwrócili się od małych miast inwestorzy, problemy dotknęły Autosan, naszego liczącego się podatnika. Planom uzyskiwania dochodów ze sprzedaży mienia nie służył też frontalny atak polegający na zniechęcaniu potencjalnych inwestorów do zamierzonych transakcji. Niosło to za sobą pogorszenie wskaźników, które według wprowadzonych obostrzeń ministra finansów, ograniczały możliwość sięgania po kredyty. W roku 2015 pozbawiają miasto korzystania z tego rodzaju wsparcia.
Powszechnie szermuje się hasłem: miasto jest potwornie zadłużone! To nadużycie. Jeszcze nie tak dawno poziomem stopnia zadłużenia był wskaźnik liczony w stosunku do uzyskiwanych dochodów, który nie mógł przekroczyć bariery 60 procent. W Sanoku sięgał on 32-33 procent, był więc nad wyraz bezpieczny. W porównaniu do innych miast, plasował nas w gronie tych ostrożnych.
Ze zdziwieniem przyjąłem zarzut słabego wykorzystywania środków zewnętrznych. Rozumiem, że jest to ocena subiektywna, bo zawsze można lepiej, ale z krytyką się nie zgadzam. Miasto Sanok i ja osobiście byliśmy kilkakrotnie wyróżniani w ogólnopolskich rankingach właśnie za pozyskiwanie środków zewnętrznych i były to rankingi sporządzane w oparcie o badania i analizy ekspertów, przygotowane dla uznawanych w kraju pism, takich jak: Gazeta Prawna, czy Rzeczpospolita. Dodam do tego, że zmienialiśmy Sanok w zdecydowanej większości za pieniądze zewnętrzne. To są fakty, nie opowiadania.
Zarzuca się mi również nietrafione inwestycje. No cóż, nie byłoby zmiany wizerunku Sanoka, gdyby nie inwestycje w substancję miejską. Rewitalizacja sanockiej Starówki, parking wielopoziomowy, kilkanaście boisk sportowych i placów zabaw z ogródkiem jordanowskim włącznie, czy to są nietrafione inwestycje? A zarzut „nowej władzy”, że Galeria Sanok jest również złą inwestycją, to kompletny brak zrozumienia. Przecież miasta, które chcą zwiększać swoją ofertę handlowo-usługową, swój potencjał i poprawiać swój wizerunek wręcz zapraszają do siebie inwestorów, w tym komercyjnych, zachęcając do inwestowania u siebie. Czynią to sprzedając im grunty, bądź wchodząc aportem w postaci gruntu. Różnie. Robią to po to, gdyż jest to szansa na powstanie atrakcyjnego obiektu, na nowe miejsca pracy, a kiedyś również i podatki zasilające kasę miejską. Grunt, który wniosło miasto do spółki był „czysty”, niezagospodarowany, a jego wartość wyceniona została na 3,2 mln. złotych. Jest rzeczą zrozumiałą, że gdyby miasto chciało kiedyś sprzedać swoje udziały w spółce, to nowa ich wycena wyniesie zdecydowanie więcej.
Nie znajdują uznania u nowych władz inwestycje, w realizacji których poczyniliśmy już pewne starania. Mam tu na myśli budowę dworca intermodalnego, parku wodnego, czy stadionu miejskiego. A już zaskoczeniem dla mnie była opinia, że błędem było rozpoczynanie budowy sali gimnastycznej dla Gimnazjum nr 2. Wszystkie – moim zdaniem – ważne, potrzebne, z dużymi szansami na dofinansowanie. Budowa stadionu przy ul. Stróżowskiej powiązana była ze sprzedażą Wierchów, z której komisja gospodarcza obecnej rady zaproponowała wycofanie się. W mojej ocenie jest to poważny błąd strategiczny.
Rozpowszechnia się kłamliwe informacje jakoby miasto chwaliło się specjalną strefą ekonomiczną w obrębie ul. Okulickiego. W żadnych materiałach przygotowywanych w ramach kampanii wyborczej, ani w żadnym swoim wystąpieniu, nie było to powiedziane w ten sposób. Owszem, mówiłem o 25-hektarowym areale, który będziemy adaptować pod strefę. Ale nigdy nie mówiłem, że jest on gotowy do przyjęcia inwestorów. Zainicjowaliśmy rozmowy, aby na uzbrojenie tych terenów wykorzystać środki z Miejskiego Obszaru Funkcjonalnego (tzw. MOF-u). Dobrze rokowały. Wiedzieliśmy też, że nie jest to teren idealny, czyli płaski jak stół, bo to widać. Przedstawiciele Agencji Rozwoju Przemysłu z Mielca, zarządzający SSE, określili go jako trudny, ale zdecydowanie możliwy pod lokalizację strefy. Ale o tym „nowa władza” już nie mówi. Wizja, jaką roztacza wokół niego, ma sugerować, że jest tam ponoć gdzieś 25 hektarów i to jest wszystko, co jej poprzednicy zrobili w tym temacie. Gdyby powiedzieli, że leży on na księżycu, to byłoby to mniej więcej to samo.
O gospodarności, a właściwie o jej braku, mają świadczyć pomyje, jakie wylewa się na nas za rzekomy kompletny brak nadzoru nad spółkami podległymi miastu, mając na myśli głównie SPGK i SPGM. Przedstawiane są jako podmioty działające bez wymaganych dokumentów, bez jakichkolwiek kontroli, puszczone samopas, w myśl dosadnego powiedzenia „hulaj dusza, piekła nie ma!” To kłamstwa i wstrętne pomówienia. Spółki podlegały ustawicznej kontroli nie tylko przez mnie, ale także przez wiele instytucji, między innymi przez Naczelną Izbę Kontroli. W związku z realizację projektu inwestycyjnego przez SPGK, ilość instytucji kontrolujących tę spółkę wzrosła co najmniej dwukrotnie. Było to niewątpliwie uciążliwe, ale mieliśmy za to czyste sumienie, że prowadzimy olbrzymią inwestycję wartości ponad 100 mln. złotych bez żadnych zaniedbań, postępując w każdym calu zgodnie z obowiązującymi przepisami.
Kategorycznie zaprzeczam też zarzutowi, że miasto nie kontrolowało wniosków taryfowych na wodę i ścieki, dopuszczając do samowolki ze strony SPGK. Zawsze wszystkie taryfy były przeze mnie i moich współpracowników weryfikowane, zarówno pod kątem kosztów jak i wysokości proponowanych cen. Każdorazowo trafiały one do analizy przez odpowiednie komisje rady miasta, a także pod obrady rady. Rada miała możliwość ich zweryfikowania, a następnie przyjęcia, bądź odrzucenia, nie podejmowała jednak uchwał w tej sprawie. Dlaczego? A no dlatego, że propozycje nowych taryf były wyższe od dotychczasowych, a podejmowanie uchwał o podwyżkach zawsze było i będzie mało popularne. Z kolei odrzucenie taryf musi być poparte konkretnymi argumentami, z których wynika, że zostały sporządzone niezgodnie z przepisami. W efekcie taryfy wchodziły w życie terminem ustawowym 70 dni od złożenia. Obarczanie mnie teraz zarzutem, że ze strony miasta nie było kontroli nad cenami, jest zwyczajnym nadużyciem.
Pozostając w ogniu ataków ze strony nowej władzy, ze zdumieniem postrzegam, że do chóru krytykantów dołączyli także ci, którzy przez wiele lat, wespół ze mną, zarządzali miastem, mając znaczący wpływ na jego gospodarkę. A już samego siebie przechodzi skarbnik Kazimierz Kot, nie szczędzący słów krytyki projektu budżetu na rok 2015, którego jest głównym autorem. Podobnie jak wielu poprzednich. Dziś przytakuje zmianom proponowanym przez komisję gospodarczą rady miasta, choć jeszcze wczoraj zdecydowanie trzymał się swojej wersji, twierdząc, że jest optymalna i jedyna możliwa. Dlaczego jej teraz nie broni? To nikt inny, a właśnie on, był wielkim zwolennikiem sprzedaży Wierchów. To on był pomysłodawcą umieszczenia po stronie dochodów kwoty 2 mln. zł, która miała pochodzić z haraczu ościennych gmin, z których dzieci uczęszczają do sanockich szkół podstawowych i gimnazjów. Czy taka kompromitująca forma „ratowania” budżetu, wbrew obowiązującym przepisom, nie jest narażaniem na śmieszność powagi urzędu? Sekretarz miasta Waldemar Och nagle dostrzega rzekome przerosty zatrudnienia w urzędzie, jakby zapominając, że od kilku lat liczba pracowników utrzymywana jest na tym samym poziomie. Propozycje zmniejszenia ilości zamawianej prasy oraz likwidacji zbędnych składników mienia - mowa o skuterze, będącym darowizną na rzecz Straży Miejskiej - brzmią groteskowo. W wielki szok wprawił mnie natomiast obecny wiceburmistrz Edward Olejko, batem krytyki chłoszczący rzekomy brak nadzoru nad działalnością spółek komunalnych, tudzież brak w urzędzie jakichkolwiek dokumentów spółki. W jego ustach brzmi to wyjątkowo obrzydliwie, jako że nikt inny, tylko on, jako burmistrz Sanoka w latach 1994-1998, inicjował i nadzorował przekształcenia własnościowe w SPGK. To w 1996 roku tworzone były wszystkie dokumenty statutowe i regulaminy. Wszystkie one są w urzędzie, szkoda tylko, że nowe władze miasta, łącznie z sekretariatem, nie widziały potrzeby przejęcia dokumentów protokołem zdawczo-odbiorczym. Może właśnie dlatego, żeby potem rozkładać ręce i oskarżać.
Rzecz jasna, nowa władza, wygrywając wybory, ma prawo prowadzić swą politykę gospodarczą, rewidować wcześniej zatwierdzone plany, programy i strategie. Oczywiście w oparciu o sporządzone analizy, opinie eksperckie, czy choćby oczekiwania społeczne. Ale jeśli argumentem odrzucenia konkretnego zadania ma być jedynie fakt, że urodziło się w głowach ludzi z innej ekipy, bądź zostało przez nią rozpoczęte, to ja ośmielam się z tym nie zgodzić. A jak będzie? Chciałbym być dobrej myśli, chociaż to co się dzieje od pierwszego dnia po wyborach, nie daje podstaw do takich oczekiwań. Tego amoku i wściekłego jadu, z jakim ciągle jestem atakowany przez zwycięzców wyborów, nie spodziewałem się w najgorszych scenariuszach. Jest mi ogromnie przykro, kiedy słucham i czytam jak oceniana jest moja dwunastoletnia praca na rzecz miasta. Na szczęście, mam jednak dowody na to, że nie tak oceniają mnie sanoczanie w ogromnej swej większości, a także goście, którzy odwiedzają Sanok. Zwłaszcza ci, którzy pamiętają nasze miasto sprzed dekady i porównują go z tym dzisiejszym, takim, jakie pozostawiam swoim następcom. Ich ocena jest dla mnie najbardziej wiarygodną, bo nie jest skażona polityką, tak jak w przypadku tych, którzy w wyniku ostatnich wyborów samorządowych przejęli władzę w Sanoku, a dla których wrogość, nienawiść, napastliwość i dyskredytowanie wszystkich spoza swojego grona jest kamieniem węgielnym i drogowskazem. Przyznam szczerze, że jest to zdecydowanie inna polityka i filozofia niż moja, którą realizowałem przez ostatnie dwanaście lat kierowania Sanokiem.
Wojciech Blecharczyk